Czy umierając, stajemy się częścią bezkresnej pustki, czy też
może przeistaczamy się w bezcielesne, energetyczne byty z innego
wymiaru? A jeśli tak, to czy będąc takimi „duchami”, nasi
zmarli byliby w stanie komunikować się z nami? Dziewiętnastowieczni
spirytualiści byli przekonani, że jak najbardziej jest to możliwe.
Trzeba tylko mieć do tego odpowiednie narzędzia.
Na samym początku XIX wieku w USA, jak grzyby po deszczu, zaczęły
powstawać ruchy religijne, których liderzy uważali, że świat
żywych oraz zmarłych przeplata się, a dusze są w stanie
nawiązywać kontakt z tymi, którzy jeszcze kopyt nie wyciągnęli.
O ile filozoficzno-sekciarskie zgromadzenia zawsze prześcigały się
w prezentowania wiernym niestworzonych historii o życiu po śmierci,
to równocześnie z powstawaniem tych ugrupowań, tematyką
komunikacji z duchami zaczęli interesować się także ludzie świata
nauki. Dobrym przykładem była tu działalność
Franza Antona
Mesmera, niemieckiego lekarza, który głosił istnienie tzw.
„magnetyzmu zwierzęcego”, czyli uniwersalnej cząstki każdego
żywego bytu, na którą można działać np. magnesami i za ich pomocą
leczyć wszelkie choroby.
Mesmer był też jednym z protoplastów
teorii jakoby – za pośrednictwem hipnozy – możliwy był kontakt ze
zmarłymi. W tej dziedzinie jednak nadal za dużo było teorii, a za
mało satysfakcjonującej praktyki. Aż do momentu, kiedy
świat
pseudonauki został poruszony przez intrygującą historię sióstr
Fox. Mieszkające w starym domu położonym w miejscowości
Hydesville (stan Nowy Jork) Kate i Margaret Fox nękane miały być
przez niewidzialny byt, który to z niezwykłą zaciętością
hałasował i przesuwał meble. Kobiety wierząc, że miały do
czynienia z duchem, stworzyły system wystukiwania poszczególnych
liter alfabetu. Za jego pomocą intruz miał wypukać swoje imię i
nazwisko, przywitać się i powiedzieć parę słów o sobie.
Zbłąkana duszyczka zwała się Charlesem B. Rosmą i niegdyś była
domokrążcą, który to został zamordowany parę lat wcześniej i
pochowany przez poprzedniego właściciela domu w piwnicy. Sprawę
można by potraktować jako śmiechu warte farmazony, gdyby nie to,
że w 1908 roku (czyli niecałe pół wieku później) w jednej z piwnicznych ścian
faktycznie znaleziono zamurowanego kościotrupa.
Siostry Fox przez
długie lata robiły karierę w świecie ezoterycznych świrów,
których w tamtym okresie było naprawdę wielu. Zajmowały się
głównie organizowaniem odpłatnych spotkań z duszami zmarłych, z
czasem zamieniając jarmarczny charakter swej działalności w
swoisty kult religijny. Od połowy XIX wieku moda na spirytualizm
zataczała coraz większe kręgi, a w promocji tego ruchu pomagali
m.in. znamienici pisarze, z Arthurem Conan Doyle’em na czele. Warto
dodać, że „niewinne” pogaduszki z duchami w przypadku
Amerykanów
w żaden sposób nie kłóciły się z dogmatami większości kościołów protestanckich.Czemu akurat w tamtym okresie koncepcja
namacalnego kontaktu ze zmarłymi zyskała taką popularność? Takie
czasy – wojna secesyjna zabrała życie wielu młodych mężczyzn,
a średnia życia typowego obywatela USA nie przekraczała 50 lat.
Gdy zmarł syn pani prezydentowej, Mary Todd Lincoln, także i ona
zaczęła urządzać w Białym Domu spirytystyczne spotkania przy
kawce i cieście. Sesja gromadząca przy stole grupę trzymających
się za dłonie naiwniaków, którzy doświadczali takich
paranormalnych zjawisk, jak chociażby trzeszcząca deska w podłodze,
dawała
jej uczestnikom nadzieję na to, że ich zmarli bliscy nie są już
jedynie ulotnym wspomnieniem. Komunikowanie się z duchami było powszechne i
nikt nie postrzegał takich praktyk jako dziwacznych czy sprzecznych
z naukami Kościoła.
Popyt rodzi podaż –
skoro żywi, za pomocą telegrafu, mogli kontaktować się ze sobą
na duże odległości, to czemu by nie stworzyć prostego urządzenia
ułatwiającego rozmowę z nieboszczką stryjenką? I tak też w
latach 80. XIX wieku media zaczęły donosić o nowej modzie w obozie
spirytystów. Mieli oni, zamiast klasycznego „wywoływania duchów”
i interpretowania każdego niepokojącego stuknięcia, posługiwać się
drewnianą tablicą z wyrytymi na niej literami i cyframi.
Uczestnicy
sesji musieli tylko trzymać dłonie na specjalnym wskaźniku, który
w tajemniczy sposób miał „samoczynnie” poruszać się po
planszy i wskazywać poszczególne symbole, które to następnie
układały się w całe wyrazy, a nawet zdania.
Informacje o tym
przełomowym narzędziu szybko zaczęły krążyć „w branży”. Jeden z artykułów o tym wynalazku wpadł w ręce
niejakiego Charlesa Kennarda – mężczyzny bardziej niż w duchy
wierzącego w moc pieniądza. Widząc możliwość dorobienia się,
biznesmen zebrał czterech innych, równie twardo stąpających po
ziemi inwestorów i razem z nimi założył firmę Kennard Novelty
Company, która to zajmowała się tylko i wyłącznie masową
produkcją tablic dla naiwnych „duchofili”.
Brakowało jeszcze
tylko nazwy dla tego urządzenia. Tu z pomocą przyszła szwagierka
jednego z biznesmenów – Helen Peters. Kobieta pracowała jako medium
i zapytana o to, jak by taki produkt nazwała, bez wahania powiedziała
„Ouija!”. Na początku twierdziła, że słowo to zostało jej, w
cudowny sposób, objawione. Później okazało się, że Helen nosiła medalion z wizerunkiem angielskiej pisarki Marii Louise Ramé, posługującej się pseudonimem Ouida. I taki właśnie napis
widniał na wspomnianym medalionie, a pani Peters prawdopodobnie po
prostu błędnie go odczytała…
Historia rzecze, że
pracownicy urzędu patentowego zagrozili biznesmenom odrzuceniem ich
wniosku, jeśli ci nie udowodnią, że tablica faktycznie „działa”.
Jak mieliby to zrobić? Ano poprosić jakiegoś ducha o
przeliterowanie nazwiska jednego z urzędników. Przedsiębiorcy
przyjechali więc do ich biura i tam zorganizowali sesję, podczas
której jakiś niewidzialny byt faktycznie „powiedział”, jak ów
mężczyzna się nazywał. 10 lutego 1891 roku dość pobladły i
przerażony urzędas przyznał biznesmenom patent na ich produkt. Być
może inaczej by się to potoczyło, gdyby biedny krawaciarz był świadomy, że
najprawdopodobniej jego goście zdołali się wcześniej dowiedzieć,
jak się on nazywał.
Sprytną
marketingową zagrywką było to, że przedsiębiorcy nie tłumaczyli
zasady działania planszy. Przecież nie da się w żaden „ludzki”
sposób wyjaśnić tajemniczych mechanizmów komunikacji z
duchami.
Tablica Ouija momentalnie stała się sprzedażowym hitem, a
firma ją produkująca musiała postawić drugą fabrykę, aby
sprostać popytowi na ten wynalazek. Doszło nawet do tego, że
policjanci korzystali z tego urządzenia podczas rozwiązywania
szczególnie trudnych spraw kryminalnych!
Z czasem Kennard
oraz szwagier pani Peters opuścili firmę, a dalszym jej rozwojem
zajmowali się pozostali akcjonariusze, na czele których stał
William Fuld. Ten ostatni zmarł w 1927 roku, spadłszy z dachu nowej
fabryki, którą to (jeśli wierzyć legendom) kazał mu zbudować, oczywiście za
pośrednictwem tablicy, pewien duch.
Kiedy popularność
spirytystycznych sesji z użyciem planszy Ouija zaczęła spadać,
wybuchła I wojna światowa, po której znowu urosło zapotrzebowanie
na kontakt ze zmarłymi. To właśnie tragedie napędzały tu
największą koniunkturę. Kolejny skok sprzedaży miał miejsce
podczas wielkiego kryzysu. Kiedy inne firmy padały, biznesmeni
mający prawa do produkcji spirytystycznych tablic
budowali kolejne
fabryki. W ciągu jedynie paru pięciu miesięcy 1944 roku w jednym
nowojorskich domów handlowych sprzedano ponad 50 000 tych
„zabawek”! A w 1967 roku, kiedy to wszystkie akcje firmy kupili
Parker Brothers, z półek sklepowych zniknęły dwa miliony plansz
Ouija – takim wynikiem nie mógł pochwalić się sztandarowy
produkt tego przedsiębiorstwa, czyli Monopoly!
Powód? Wojna w
Wietnamie!
W 1991 roku Hasbro
przejęło firmę Parker Brothers i od tego czasu nazwa „Ouija
Board” jest zastrzeżona tylko dla produktów tej właśnie marki.
Mimo że w ostatnich dekadach urządzenie to jest raczej źle
widziane w kręgach gorliwych katolików, którzy widzą w drewnianej
planszy do komunikacji z duchami narzędzie iście szatańskie, to
słynna tablica nadal świetnie się sprzedaje, a jej użytkownicy są
święcie przekonani, że prowadzą rozmówki ze zmarłymi.
No właśnie – jak
to jest z tą całą komunikacją? Jak by to w ogóle miało działać?
Rozczaruję was –
nie ma tu mowy o żadnych duchowych czy nawet demonicznych siłach.
Ba, rozwiązania tajemniczy planszy Ouija nie należy nawet szukać
we współczesnych badaniach, bo fenomen odpowiadający za tę „tajemnicę” znany
jest od przynajmniej 160 lat! To tak zwana
reakcja ideomotoryczna,
czyli nieświadomy, pozornie mimowolny, ruch wywołany pod wpływem
myśli. Dokładnie to samo zjawisko odpowiada za inne „niesamowite” praktyki związane z klimatami ezoterycznymi, czyli chociażby pisanie automatyczne, radiestezję czy bieganie z wahadełkiem i
napalanie się jak szczerbaty na suchary za każdym razem, gdy to
zacznie kreślić w powietrzu zamaszyste kółka. Hokus, kurwa, pokus!
Idąc dalej –
bardzo podobnie działa sugestia podczas sesji hipnotycznych. A że
efekt ten jest szalenie przekonujący, to każdy z uczestników sesji
jest w stanie przysiąc na skarpety własnej babki, że wskaźnik samoczynnie przesuwa się po
tablicy. I pewnie z dużym niedowierzaniem przyjmą do wiadomości, że za rzekomą pogawędkę z duchem odpowiadają tak
naprawdę sami uczestnicy takiego spirytystycznego zgromadzenia i
ich podświadoma reakcja mięśniowa.
Ot i cała tajemnica!
Źródła:
1,
2,
3,
4
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą